Nadzwyczajne i zwyczajne
Edward Czajko
Niezwykłe też cuda czynił Bóg przez ręce Pawła, tak iż nawet chustki i przepaski, które dotknęły skóry jego,
zanoszono do chorych i ustępowały od nich choroby, a złe duchy wychodziły (Dz 19,11-12).
(...) a chorego Trofima zostawiłem
w Milecie (2Tm 4,20).
Wydaje się, że powyższe dwa nowotestamentowe teksty odnoszące się do życia i misyjnej posługi apostoła Pawła będą właściwym
mottem dla naszych tutaj rozważań. Chcę bowiem mówić o okresach przebudzenia czy ożywienia (ang. awekening i revival) w
chrześcijaństwie, a także o okresach nadzwyczajnego namaszczenia w życiu i posługiwaniu kaznodziejów. Przy czym chodzi mi
głównie o umiejętność bogobojnego życia i wiernej służby w okresach zwyczajnych, które następują, bo muszą nastąpić, po tych
nadzwyczajnych. Z pomocą przychodzi tu nam historia, bo historia jest nauczycielką życia. Historia Kościoła również.
Oto trzy postaci z dziejów anglosaskiego chrześcijaństwa. Pierwsza z nich to John Livingstone (nie mylić z
misjonarzem i badaczem Afryki - Davidem Livingstonem żyjącym w dziewiętnastym wieku), który żył w Szkocji na początku
siedemnastego wieku. Był to bardzo zdolny człowiek. W ogóle zresztą pierwsi reformatorzy Szkocji to naprawdę wybitni ludzie,
gdy idzie o zdolności, wykształcenie i wiedzę. Nade wszystko zaś odznaczali się duchową mocą i namaszczeniem. A więc także John
Livingstone odznaczał się wspaniałą wiedzą teologiczną, był także wielkim kaznodzieją. Z powodu prześladowania musiał uciec do
Irlandii Północnej, gdzie zetknął się z duchowym przebudzeniem. Ale jegowielkie dni nadeszły w roku 1630. W miejscowości zwanej
Kirk O'Shotts, tuż przy trasie z Glasgow do Edynburga, trwał właśnie tzw. okres komunijny. Obejmował on zazwyczaj wiele dni. A
charakteryzował się zawsze tym, że słuchano wtedy wielu kazań głoszonych przez licznie zaproszonych kaznodziejów. Tego roku od
samego początku, od pierwszego dnia aż po niedzielny wieczór, wszyscy czuli, że dzieje się coś niezwykłego. I dlatego
starszyzna kościelna postanowiła, że odbędzie się jeszcze jedno, dodatkowe nabożeństwo, w poniedziałek. O kazanie poproszono
wtedy Johna Livingstona, zaś John Livingstonne był bardzo nieśmiałym, skromnym i bogobojnym mężem, obawiał się więc tej tak
wielkiej związanej z tym odpowiedzialności. Większość więc poprzedzających swe wystąpienie nocy spędził na modlitwie. Także
wychodząc na przechadzkę wśród pól nadal się modlił. Modliło się również wielu innych ludzi. Odczuwał w swym duchu niepokój aż
do wczesnych godzin w poniedziałek, kiedy to Bóg obdarzył go przesłaniem i dał mu pewność, że jego kazaniu będzie towarzyszyła
wielka moc. I tak się też stało. John Livingstone wygłosił kazanie, którego skutkiem było przyłączenie się do pobliskich zborów
500 osób. To był niezwykły dzień. Nastąpiło potężne wylanie Ducha Świętego na zebranych ludzi. John Livingstone żył po tym
wydarzeniu jeszcze wiele lat, ale nigdy już czegoś takiego nie doświadczył. Zawsze wydarzenie to wspominał, zawsze za nim
tęsknił. Jednak już nigdy w jego życiu i posłudze się to nie powtórzyło. Pozostał wierny Bogu do końca w tym, co zwyczajne.
Druga postać, którą chcę przywołać, to David Morgan z Walii z okresu przebudzenia w 1859 roku. Któregoś wieczoru był
on wyjątkowo poruszony kazaniem przemawiającego z wielką mocą Hupreya Jonesa. Tak o tym później opowiadał: "Tego wieczoru
poszedłem spać po prostu jako zwykły David Morgan, wstałem zaś następnego poranka czując się jak lew; czułem że jestem
napełniony mocą Ducha Świętego". Był on w tym czasie kaznodzieją już od szeregu lat. Był zawsze dobrym człowiekiem, jednak
nikim szczególnym. Po prostu zwykłym kaznodzieją. Nic też szczególnego nie działo się na skutek jego kazań. Ale, jak
powiedzieliśmy, tego szczególnego następnego dnia wstał "czując się jak lew" i zaczął kazać z taką mocą, że ludzie masami
pokutowali, nawracali się i przeżywali radość zbawienia. Zbory rosły liczebnie. Gdziekolwiek ten mąż się udawał, tam miały
miejsce wspaniałe rezultaty. Trwało to nieco ponad dwa lata. A jak się zakończyła ta historia? David Morgan po latach
wspominał: "Pewnego wieczoru poszedłem spać czując się nadal jak lew, napełniony tą dziwna mocą, której doświadczałem przez dwa
lata, wstałem zaś następnego poranka i stwierdziłem, że stałem się znów zwyczajnym Davidem Morganem". Żył jeszcze około
piętnastu lat - po tych dwóch nadzwyczajnych latach - wykonując jak najbardziej zwyczajną posługę chrześcijańskiego kaznodziei.
Moc przyszła i moc odeszła. Duch Święty jest Panem. Błogosławieństwu nie można nakazać, by przyszło lub, gdy odchodzi, by
pozostało. Ale tego błogosławieństwa każdy kaznodzieja powinien oczekiwać za każdym razem, gdy wygłasza swoje kazanie.
Postać trzecia jest bohaterem zarówno pozytywnym, jak i negatywnym. I nie wiem dlaczego dzisiaj właśnie o nim najwięcej się
mówi. Chodzi o Evana Robertsa z przebudzenia Walii w 1904 roku. Przebudzenie walijskie było potężne, jego skutki dały
się odczuć również w wielu innych krajach. Jednym z pierwszych konwertytów tego przebudzenia był właśnie Evan Roberts. Typ
proroka i wizjonera. Po przeżyciu tego, co nazywał chrztem Ducha, głosił kazania bez przerwy przez okres sześciu miesięcy.
Miały wtedy miejsce masowe nawrócenia wśród górników w południowej Walii. I oto pewnego dnia Evan Roberts zaprzestał
posługiwania. Niczym też nie uzasadnił rozpoczęcia okresu swego całkowitego milczenia. Reszta jego życia jest wielce
tajemnicza. Od roku 1910 do 1947 - do śmierci - żył w stanie kaznodziejskiego spoczynku. Trzydzieści siedem lat. Nie wykonywał
żadnej chrześcijańskiej posługi, porzucił "etyczny rygoryzm, chodził na mecze piłki nożnej i palił fajkę".
Donald Gee, jeden z pionierów pentekostalizmu w Europie (nota bene: nauczyciel w Instytucie Biblijnym w Gdańsku w latach
trzydziestych dwudziestego wieku) sam będący dziecięciem walijskiego przebudzenia, pisał tak: "Przebudzenie to objęło tylko
niewielki, gęsto zaludniony okręg górniczy w południowej Walii. Nigdy nie sięgnęło Anglii i utrzymało swoją pełną intensywność
tylko około jednego roku. W szczytowym okresie niosło przed sobą wszystko jak duchowa ulewa. Miało wiele chwalebnych i trwałych
wyników w postaci nawróconych jednostek, na które można wskazać i dzisiaj (miał zapewne na myśli także samego siebie - przyp.
mój). Uznany przywódca ruchu, Evan Roberts, pozostał tajemnicą aż do swojej śmierci. Przebudzenie skończyło się pozostawiając
owe doliny Walii zamknięte na dalsze Boże nawiedzenia. Ludzie ci żyli tylko nostalgią za przeszłością, ale niestety niczym poza
tym". Niestety Evan Roberts nie był zdolny do zwyczajnego posługiwania, gdy błogosławieństwo przebudzenia zostało zabrane.
Myślę więc, że na koniec swego życia nie mógł powtórzyć za apostołem: "Dobry bój bojowałem". Należy również zaznaczyć, że był
oponentem wobec powstałego ruchu zielonoświątkowego.
Edward Czajko