Jedenaste przykazanie
Monika Kwiecień
"Będziesz Biblię nieustannie czytał" - słowa Testamentu mojego dziadka, przywołane przez Romana Brandstaettera w
Kręgu biblijnym, doskonale ujmują życiodajne źródło naszej wiary.
"Czytaj Biblię, módl się co dnia, jeśli wzrastasz chcesz" - skandują maluchy w szkole niedzielnej, bo czym skorupka za młodu
nasiąknie, tym - mamy nadzieję - będzie i na starość trącić.
Taki jest wzorzec. W praktyce bywa różnie. Dzieje się i tak, jak mówił Jezus o swoich słuchaczach: patrzymy, a nie widzimy -
czytamy, ale nie rozumiemy. Albo nie podoba nam się to, cośmy zrozumieli. Tak czy owak, zrażamy się i obrażamy. Biblia do
kąta!
Na szczęście tak być nie musi. Pismo Święte może dla nas ożyć.
Kiedy w czasach Nowego Testamentu kilkuletni żydowski chłopiec szedł po raz pierwszy do szkoły, na dobry początek dostawał
od nauczyciela ciastka w kształcie liter i posmarowaną miodem tabliczkę, na której wyryte były słowa Pięcioksięgu Mojżesza.
Ucząc się czytać, wodził rylcem po literach i oczywiście ten rylec oblizywał. W świadomości pochłoniętego nauką dziecka słodycz
miodu łączyła się ze świętym Słowem Boga. Ta mądra i przyjazna metoda nauczania miała mu wpoić przekonanie, że celem nauki,
celem lektury jest przyswojenie sobie Pisma Świętego, karmienie się nim. Wielce prawdopodobne, że zwyczaj ten odwołuje się do
słów psalmisty: "Wyroki Pana są […] słodsze niż miód, nawet najwyborniejszy", oraz proroka Ezechiela, który spożywszy na
Boże polecenie święty zwój, poczuł, że był on słodki jak miód.
A przecież doskonale wiemy, jak i oni wiedzieli, że Słowo Boże ma do powiedzenia nie tylko miłe rzeczy. Jego lektura nie
idzie nam w smak zwłaszcza wtedy, gdy odsłania gorzką prawdę o nas. Rację miał Brandstaetter, mówiąc, że "Niechęć człowieka do
codziennego czytania Pisma Świętego jest najczęściej owocem lenistwa, biorącego swój początek w uczuciu trwogi przed
konfrontacją z prawdą Boga".
Bo naprawdę liczy się nie to, ile razy ktoś przeczytał Biblię od deski do deski, czy błyszczy w biblijnych konkursach i
sypie cytatami jak z rękawa. Rzecz w tym, czy pozwalamy, aby Biblia przeczytała nas. "Słowo Boże jest żywe i skuteczne,
ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić zamiary
i myśli serca […]. Przystąpmy tedy z ufną odwagą do tronu łaski, abyśmy dostąpili miłosierdzia i znaleźli łaskę ku pomocy
w stosownej porze" (Hbr 4,12 16).
Czytajmy więc, a znajdziemy ją! Zdumienie, zachwyt, wdzięczność - to właśnie spotyka każdego, kto czytając Biblię, sam
pozwoli się jej czytać. Bo ona jest zdumiewająca: Słowo żywe i świeże, pełne mocy, zdolne odmienić punkt widzenia, zmienić
postępowanie. W niej jesteśmy sam na sam z Bogiem. Możemy czerpać od Niego. Nie musimy czekać głodni, aż ktoś inny nas nakarmi.
Czy zresztą zdrowo jest odżywiać się, powiedzmy, raz na tydzień? Bóg zrobi to zawsze. W dodatku nieraz zupełnie wbrew naszym
przyzwyczajeniom czy oczekiwaniom.
A skoro o tym mowa - jeszcze coś na deser.
Zmarły przed dwoma laty prezydent Niemiec Johannes Rau, ewangelik, syn kaznodziei "Błękitnego Krzyża", organizacji niosącej
pomoc ludziom uzależnionym od alkoholu, w książce Immer wieder: die Bibel (Biblia wciąż od nowa) przytoczył ulubioną
anegdotę swojego ojca:
Pastor i rabin, uczestnicy pewnej konferencji, zostali zakwaterowani w jednym pokoju.
- Mam nadzieję, że światło, które wczoraj paliłem do późna, nie przeszkadzało panu zasnąć - sumitował się pastor nazajutrz
przy śniadaniu.
- Ależ skąd - odparł uprzejmie rabin.
- Bo wie pan - kontynuował protestancki duchowny - nie zdołałbym usnąć, gdybym wieczorem chociaż przez pół godzinki nie
poczytał sobie Biblii.
- To ciekawe, ze mną jest akurat na odwrót - odrzekł rabin. - Gdybym wieczorem choć przez pół godziny czytał Słowo Boże, nie
mógłbym już zasnąć.
Monika Kwiecień